Hipotetyczna twarz i hipotetyczny cement, po którym przejechała. "Kto to tu postawił?!" i dlaczego akurat przede mną, nie wiem. Dziś, to już zupełnie inna rzeczywistość. Poważnie!
20211228
20211217
wasntthatbadwasit
20211202
circle
Miałam dobre intencje, a wyszło na to, że nawywijałam - jeżeli można tak to nazwać, bo zwyczajnie mogłam kogoś skrzywdzić. Byłam pewna, że robię dobrze. Że tak trzeba, tak, i tylko tak. Nie tyle rzuciłam się z motyką na Słońce, wręcz się nią zamachnęłam na wszystko i wszystkich wokół. Przepraszam. Nie zamierzam tracić rozumu, ale zostawię go dla siebie.
20211119
20211118
screwitimmaenjoy
20211112
truetho
20211111
where
20211108
imalloutofsaltwellihopeso
20211104
20211021
aqueeniswhatiembody
20211005
brothankyoubro
20210820
20210817
thepoemscametolife
20210725
godpleasegodthankyou
20210719
andrelief
20210617
youbringmebacktodefault
Pewnie jest to trochę niewdzięczne, myśleć w ten sposób, ale gdybym nie miała teraz żadnej alternatywy, to stałabym się cieniem samej siebie, i to bardzo wątłym. Moje ciało się zmęczyło, umysł także. I znowu widzę ten dobrze znany schemat - kiedy robi się beznadziejnie, nagle otwierają się kolejne drzwi, wręcz całkiem nowa mapa. Tym razem podzieliło się to na dwa etapy, ale nie wydaje mi się, żeby miało to coś zmienić. O tak, reakcja łańcuchowa.
Poza tym przecież okazało się, że cała masa rzeczy czeka jedynie, żeby je dojrzeć. To też zupełnie nowe rozdanie.
No i pewne... inne wybryki. Czas zapanować nad nimi w ogóle, czy po prostu nauczyć się panować nam nimi? Wróć!
20210614
mate
20210601
20210514
20210428
comeallyefaithfuljoyfulandtriumphant
20210418
itwillneverbethesameshadeofblond
20210318
newlife
20210208
broforreal
Muszę dać sobie kopa w odwłok i w końcu zrobić coś tak oczywistego, jak zaufać samej sobie. Tak. Boję się, nie czuję się gotowa, wiem zbyt mało, robię coś źle. Nie potrafię stanąć na własnych nogach, a przynajmniej na własnym rozumie. To chyba dobry znak, że wreszcie zaczynam to rozumieć (z małą pomocą). Nie zrobię ani kroku, jeżeli sama nie będę wiedziała, co robić. Tutaj nie ma ze mną już nikogo. Wiem, że sobie poradzę, muszę, każdy z nas przez to przeszedł, i jakoś wszyscy żyjemy, i to całkiem dobrze. Bardzo dobrze.
Głęboki wdech. Zmiana umiejscowienia odwłoka, zmiana kwiatków na parapecie. Nowa nadzieja.
Już nikt nie będzie mnie ciągnął za rękę. Przecież wiem, jak się czułam, co się działo, więc dlaczego tak ciężko zostać mi sama ze sobą?
"Postaw się i nie daj się".
20210204
letmegetme
20210119
ittookthirteenbeaches
W styczniu zeszłego roku straciłam chęć do wszystkiego, z życiem włącznie. Nie mówię tego ot tak, bo naoglądałam się memów, czułam się jak uczłowieczony ślepy zaułek. Byłam definicją bezużyteczności - poczucia niesprawiedliwości, zależności, samotności, zmarnowanego potencjału. Rozpacz zamieniała się w śmiech, bo przecież taka jest kolej rzeczy w opisywanym stanie, a ja wmawiałam sobie, że to zwiastun czegoś dobrego. Każda niteczka nadziei, choćby nie wiem jak irracjonalna, wydawała się stabilna jak lina. Tak.
Po jakimś czasie, na szczęście, głównie dzięki zajęciu uwagi alkoholem, środkami przeciwbólowymi, i rzeczywistością z pikseli, zaczęłam dochodzić do siebie. Może niekoniecznie można to nazwać "sobą"; ból nie był już, co prawda, tak dokuczliwy, jednakże za cenę bycia tu i teraz. Funkcjonowałam jak maszyna, zrobić to, dokończyć tamto, pójść tam, wrócić, dziś, jutro, pojutrze. Dokładnie, "funkcjonowałam". Taki stan utrzymywał się dość długo, mniej więcej do połowy roku, nie zważałam nawet na ten cały cyrk odprawiający się wokół; będąc kompletnie szczerą, pomógł mi on skierować uwagę w zupełnie innym kierunku. Oczywiście, nie za darmo, bo smutek zamienił się w złość.
Być może to też zasługa witaminy D, bratków zasadzonych przed domem, ale wreszcie zaczęłam znów odczuwać, co się dzieje wokół, a przede wszystkim ze mną. Ból pozostawał, ale stłumiony, gdzieś z tyłu głowy, pomiędzy jajecznicą z pieczarkami, a pieleniem warzywnika.
Potem znów coś pyknęło. Mogę ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że ubiegły lipiec był jednym z najlepszych miesięcy w całym moim relatywnie krótkim życiu, a bezdyskusyjnie najlepszym okresem zeszłego roku. Udało mi się spełnić moje drugie największe marzenie (to pierwsze, to właśnie powód mojego załamania), skończyłam studia z niezłym wynikiem, inne sprawy również poszły po mojej myśli. Jednak, skoro wspomniałam o "pyku", to również trzeba go ująć. Miałam wrażenie (zorientowałam się, gdy ten mega miesiąc już minął), że robiłam wszystko mechanicznie, trochę inaczej, niż wcześniej, bo jakby jakaś siła prowadziła mnie wszystkimi prawidłowymi ścieżkami, po prostu nie mogłam popełnić żadnego większego błędu. I ponownie trzeba było za to zapłacić - to jasne, odczuwałam radość, ale jakoś tak... niepełną. Jakbym mogła ją czuć, dotykać jej, trzymać i nie puszczać, ale mimo wszystko dzieliła nas cienka zasłona. Cieniutka, ale jednak.
To również właśnie w tym czasie po raz pierwszy, po długim, długim czasie, powróciłam myślami do moich starych trików. Teraz wiem, że zabrałam się do nich kompletnie nie tak, jak trzeba, i, oczywiście, nic z nich nie wyszło, ale to był początek - wiadomo, że nie od razu świat zbudowano. A przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Nie wyszło, moje nieszczęście po raz kolejny wróciło z tarczą, i znowu na pewien czas zapomniałam. O dziwo, nie obraziłam się ani na moje sztuczki, ani nie pogrążyłam w rozpaczy. Czas po prostu płynął dalej, na chwilę znów zapomniałam o tym, by próbować.
Pod koniec października ochota zaczęła wracać, ale - znowu - wydawało mi się, że ktoś podejmuje decyzje za mnie. Byłam w pełni świadoma, co musiałabym zrobić, tym samym nie robiąc nic. Marząc. Marząc bezowocnie.
Aż, nagle, nadeszła połowa listopada. Ten ktoś/to coś, kto prowadził mnie wcześniej za rękę, a może raczej za mózg, wręcz popchnął mnie w kierunku wiary i możliwości. Natychmiast, bez ostrzeżenia. Wiedziałam, co mam zrobić, jak, że to jedyne logiczne rozwiązanie.
I tak, jak w całym moim życiu, i teraz wszystko dzieliło się na widoczne (choć nie do końca fizyczne i chronologiczne) etapy. Jakby wszystko szło zgodnie z planem, choć ten plan miałam poznawać dopiero w trakcie wykonywania go. Od raczkowania, do stania, do kroków, aż po pewny chód.
Bo właśnie na tym poziomie teraz jestem. Chodzę. Stabilnie i ufnie trzymam się na własnych nogach, docieram tam, gdzie chcę, kiedy trzeba przysiadam, kiedy mam ochotę wstaję. Co prawda, czasem potknę się o własne nogi, czasem wydaje mi się, że dobrnęłam do upartych bażantów tarasujących drogę, za którymi nagle pojawia się rzeka i na pierwszy rzut okna niezbyt godzien zaufania prom (historia prawdziwa). Jednakże zawsze udaje mi się pokonać przeszkodę, idę dalej, nie spieszę się specjalnie, wiem, że przybędę na czas.
Nie biegnę. Wciąż nie potrafię; wiem jednak, że po chodzie zaczyna się trucht, a potem pełen bieg. Wiem też, że będę biegać, że nawet, gdybym teraz, za sprawą jakiegoś diabelnego podszeptu, chciała się podać, nie dam rady, przecież nie oduczę się chodzić. Pozostaje cierpliwość (cierpliwości wymagało również zrozumienie tego faktu), pewność, świadomość sukcesu, i własnej mocy. Jako bonus, wszystko to okraszone jest uśmiechem, uprzejmością, i brakiem stresu. Na początku przeszłam przez mocno rozbujaną huśtawkę emocji, jakżeby inaczej, jednak po chwili wszystko elegancko się uformowało.
Od jednego z najgorszych okresów w moich życiu mija rok. Może i nie jestem jeszcze zupełnie nie do poznania, ale z pewnością trzeba by uważnie i centymetr po centymetrze się przyjrzeć, aby mnie rozpoznać. To kolejny z moich etapów. Dość różniący się od wcześniejszych, jednak na pewno składa się na kolejną część fabuły filmu, w którym gram. Bo tak właśnie jest - jestem jedynie aktorką, a zarazem aż reżyserką. To, jak historia potoczy się dalej, zależy ode mnie, i tylko ode mnie. Co prawda, wyznaczono mi scenerię, innych aktorów, długość wątków - ale scenariusz pozostawiono mnie. I wcale nie jest ciężko go napisać, nie, gdy nabierze się wprawy i uwierzy we własne możliwości. Skoro mam go stworzyć, to ktoś mnie do tej roli wybrał, byłam do niej odpowiednia, przecież żadne studio filmowe nie zatrudni do pisania scenariusza kogoś, kto całe życie był marynarzem, i nigdy wcześniej czegoś takiego nie rozważał (no hate dla marynarzy, to jedynie przykład). Mam do tego umiejętności, mam narzędzia, więc dam radę wykonać zadanie. Oprócz gruntownej zmiany w moim sercu, zaczynają się już nawet pojawiać pierwsze tytuły, na razie "na brudno", ale to ogromny postęp.
Pokonam samą siebie. Będę miała nad sobą kontrolę. Mam nad sobą kontrolę. Decyduję.
For we walk by faith, not by sight.
