Mam deja vu. Wszystko układa się w jedną całość, i mam nadzieję, że skończy się podobnie, jak ostatnim razem. Chociaż zastanawiam się, czy to moja kreatywność ma swój własny wrodzony talent do przerastania moich oczekiwań (w tej konkretnej sytuacji, oczywiście), czy po prostu chlapię tą wodą, a ta brzytwa tak sobie spokojnie wokół mnie dryfuje.
Udało mi się właśnie pomyśleć spokojniej, i mam nadzieję, że to nie cisza przed burzą, albo jakiś "epizod". Czy kiedyś tak naprawdę zdefiniowałam, ale tak szczerze, to, czego się boję? Przecież nas znam, wiem, jak dużą rolę odgrywają dla nas pewne przyzwyczajenia (ładnie nazwane), ale przecież są tylko sentymentem; ładną okładką, a nie tym, co wewnątrz. Z bólem głowy ludzie też jakoś sobie przecież radzą, i nawet nie potrzeba im do tego za każdym razem tabletek. A to inne łomotanie w czaszce? Je też można przecież uciszyć, i to całkiem łatwo, wystarczy go nie słuchać. Dokładnie, po prostu wstać i zatkać uszy.
A przede wszystkim, cel i tak pozostaje jeden i ten sam - mogłabym spróbować zrobić więcej, i takie postawienie sprawy jasno, to pierwszy i najważniejszy krok, ale wiem, że jestem za słaba na takie cold turkey. Szczerość to szczerość.
Wiem też, że jutro, a może nawet za kilka minut, mogę o tym wszystkim zapomnieć, i znów popaść w paranoję (bo to chyba właśnie to). Ale dlaczego chociaż nie spróbować... dobrze, może niekoniecznie sobie pomóc... ale chociaż zniwelować odczuwanie bólu?
20190518
tryingtimes
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz